Może w pierwszej chwili wyda się to dziwne, co napiszę, ale nasi dziadkowie to dla nas DZIADKOWIE a nie rodzice naszych rodziców. Niby to samo, niby nie ma różnicy, a jednak…
Spróbuję opowiedzieć o co mi chodzi na bardzo prywatnym przykładzie. Dla mnie emocjonalnym również.
Moja babcia, mama mojej mamy.
I jej córka – moja mama.
I ja: córka i wnuczka.
Trzy kobiety. Trzy relacje. Tym razem ważne są dwie: ja – moja babcia. I moja mama – jej mama (a moja babcia).
Wydawałoby się, że wspólnym mianownikiem jest tutaj ONA: moja babcia.
Tymczasem… nic nie da się tutaj sprowadzić do wspólnego mianownika. Kiedy z powodu pewnych rodzinnych zdarzeń podjęłyśmy z moją mamą temat babci, okazało się, że gdyby ktoś słuchał nas z boku mógłby powiedzieć, że rozmawiamy o dwóch zupełnie innych osobach. Dla mojej mamy wciąż trudne były rzeczy, których jako dziecko nie dostała. Dla mnie niezmiernie ważne te, które od babci dostałam. Dla mojej mamy denerwujące i kontrolujące były te same rzeczy, które dla mnie wydawały się wyrazem troski i opiekuńczości.
Nasunęło mi to pewną myśl, a może bardziej pytanie:
Od dziadków otrzymujemy, od rodziców oczekujemy?
Dziadkowie nie muszą, więc dają. Z dystansem, z miłością zupełnie inną niż ta rodzicielska. Niekiedy z potrzebą nadrobienia tego, czego nie potrafili dać, kiedy byli rodzicami…
Miałam to szczęście, że poznałam wszystkich moich dziadków. Troje z nich odeszło w różnym czasie. Od każdego z nich nauczyłam się czegoś innego. Miałam również to szczęście, że moi rodzice nie zaszczepili we mnie swojego stosunku do swoich rodziców, innego sposobu patrzenia na nich. Być może zmieniliby wtedy moje postrzeganie dziadków… Tego nie wiem…
Ale taka myśl przyszła mi do głowy: pozwólmy naszym dzieciom patrzeć na dziadków jak na dziadków a nie jak na naszych rodziców. Pozwólmy naszym dzieciom korzystać i czerpać z ich obecności. Pozwólmy im dostrzec to, czego z różnych powodów my sami być może nie potrafimy jeszcze w nich dostrzec…